Tajemnica, którą odkrywam
O odkrywaniu swojej drogi, wykorzystywaniu talentów oraz o Bogu, który kocha ponad wszystko, porozmawiałam z Joanną Mazur – założycielką i prezesem Fundacji Odzyskani.
Porównując się z innymi możemy odnieść wrażenie, że jesteśmy gorsi, czegoś nam brakuje… Jak myślisz, czy każdy człowiek ma jakiś talent? Czy może są jakieś wyjątki od reguły?
Stereotypowa definicja talentu kojarzy nam się z umiejętnościami muzycznymi, plastycznymi i manualnymi. Według mnie to zbyt wąska definicja. Każdy człowiek ma jakiś talent. Może nim być np. umiejętność słuchania albo predyspozycje liderskie. Fundacja Odzyskani, którą założyłam, pomaga wydobywać talenty na światło dzienne i przekuwać na konkretne myślenie o pracy zawodowej.
Jak znaleźć swoje talenty? Co z ludźmi, którzy czują, że niczym się nie wyróżniają i tak naprawdę w ogóle nie mają pomysłu czym mogliby się zająć w przyszłości?
Są różne sposoby. Jako Fundacja prowadzimy warsztaty doradztwa zawodowego, korzystając z takich narzędzi jak np. Kompas Kariery. Bardzo ważne są rozmowy z przyjaciółmi, którzy dobrze nas znają. Niezwykle pomocna jest też ta podstawowa relacja – relacja z Bogiem, czyli z Tym, który zna mnie najlepiej. Wierzę, że Bóg jest tym, który mnie stworzył i z jakiegoś powodu zrobił to w taki, a nie inny sposób. Nie jesteśmy jakimś przypadkowym zlepkiem różnych cech. W każdym z nas jest pewna tajemnica, którą możemy odkryć rozmawiając z Bogiem. Bywa, że w naszym życiu czujemy się sierotami, przeżywamy wewnętrzną pustkę. Bóg ma na tą pustkę odpowiedź. Poznając Go, lepiej znam siebie, a poznając siebie, lepiej znam Boga.
Jak odkrywać tę tajemnicę naszego życia, o której wspominałaś?
Ważne jest, żeby uwierzyć, że Bóg może do nas mówić. My zmagamy się z tym, że Bóg jest odległy i nieobecny. Z mojego doświadczenia wynika, że Bóg mówi i chce mówić, a co więcej – chce abyśmy Go usłyszeli. Tylko, że czasami my nie chcemy zadawać Mu pytań ani nie jesteśmy gotowi usłyszeć odpowiedzi. Modlitwa powinna być takim czasem oczekiwania, że jednak Bóg coś do mnie powie.
Myślisz, że modlitwa sama w sobie starczy?
Zdecydowanie nie. Wiele osób wierzących postrzega modlitwę jako lek na wszystko – na każdy problem, czy sytuację. To prawda, że modlitwa jest zawsze potrzebna, ale nie zawsze sama modlitwa rozwiązuje sprawę. Jeżeli mamy jakiś problem psychiczny czy w relacjach z innymi, to możemy odmówić nawet pięćset pompejanek, ale jeżeli nic nie zrobimy, nie podejmiemy decyzji, aby zgłosić się po pomoc, czy pojednać, to ta modlitwa nic nie da. Bóg chce z nami współpracować, a nie nas wyręczać. Nie traktuje nas jak pionki na szachownicy – ja się pomodlę, a On przestawi mnie na inne pole. To ode mnie zależy czy wykonam ten krok, czy całe życie będę czekała, aż Bóg w cudowny sposób załatwi za mnie problem.
Samo nic się nie stanie...
Św. Ignacy mówił: „Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie”. Coraz bardziej odkrywam to, co zależy ode mnie, a jeszcze bardziej to, że Bogu zależy na moim zaangażowaniu, bo chce abyśmy robili piękne rzeczy razem. Marzę, że kiedyś będę potrafiła dotrzymać Mu kroku i po prostu iść z Nim w Jego tempie, nie ociągając się.
Zawsze byłaś tak blisko Boga, jak jesteś teraz?
Wiesz, nie uważam, że jestem jakoś szczególnie blisko Boga. Raczej to On jest blisko mnie i w pewnym momencie mocno się tego uchwyciłam. Moje nawrócenie datuję na maj 2003 r. To wtedy Bóg „zrzucił mnie z konia pod Damaszkiem”, podobnie jak zrobił to ze św. Pawłem. Miałam dziewiętnaście lat i zakochałam się w chłopaku, który mnie przyprowadził do Kościoła. I pamiętam ten jeden moment, światło, w którym nagle wszystko stało się jasne – Bóg jest, a ja nie chcę już żyć tak, jakby go nie było. Wcześniej prowadziłam imprezowy tryb życia, a kościół odwiedzałam głównie z okazji mszy pogrzebowych. Moja droga do Boga jest dość specyficzna…
To znaczy?
Początkowo bardziej fascynowałam się przykazaniami niż samym Bogiem. Był ze mnie prawdziwy katolicki beton (śmiech). Na szczęście Bóg tak mnie poprowadził, że w końcu dostrzegłam, że przykazania nie są najważniejsze.
A co jest?
Jezus… I relacja z Nim, jako z żywą i niesamowitą osobą. Dla mnie to było ważne odkrycie, że przykazania są bardzo ważne, ale nie chodzi o to, żeby z przykładać linijkę i co do centymetra odmierzać, czy coś jest już grzechem czy nie. Dopiero po siedmiu latach chodzenia do Kościoła na katechezach neokatechumenatu usłyszałam kerygmat.
Czym jest kerygmat? Co Ci dał?
Prawdę. Pierwszą rzeczą, którą Bóg chciał mi powiedzieć, to to, że mnie kocha. Wcześniej skupiałam się głównie na nakazach i zakazach, które de facto stały się moim bożkiem. Poświęcałam im więcej uwagi niż czynieniu dobra. A najważniejsze jest to, że Bóg nas ukochał mimo tych naszych grzechów, Jezus przyszedł, aby nas zbawić. Wziął nasze grzechy na siebie, dał nam Ducha Świętego. Dzięki Niemu możemy żyć, możemy być szczęśliwi. Chyba za każdym razem jak słyszę kerygmat, to jest dla mnie duże przeżycie. To jest coś, wobec czego nie można przejść obojętnie. Albo to przyjmujesz, albo musisz odrzucić, bo wywołuje w sercu rezonans . Wtedy musimy odpowiedzieć sobie na podstawowe pytania: kim jestem? Czy moje życie ma sens? Ja odkrywam to, że im bardziej znam Boga, tym bardziej znam siebie, im bardziej znam siebie, tym bardziej znam Boga. To działa w dwie strony. Kiedy usłyszałam Dobrą Nowinę, sama zapaliłam się do głoszenia, skończyłam Szkołę katechistów, wstąpiłam do wspólnoty. Pragnienie głoszenia zostało mi do dzisiaj – cieszę się, że mam coraz więcej okazji by to robić.
Czym różni się Asia nastolatka od Asi, która jest teraz? Nie tyle w zachowaniu, co w takim wewnętrznym patrzeniu na siebie i takim wewnętrznym przeżywaniu?
Na pewno wiekiem i wagą (śmiech). A tak poważnie – jako nastolatka delikatnie mówiąc, nie lubiłam siebie. Miałam do siebie żal za błędy i głupstwa, które popełniłam. Nie potrafiłam zaakceptować pewnych wydarzeń z mojego życia. Dzięki Bożej pomocy dziś patrzę na siebie (również tą z przeszłości) z o wiele większą wyrozumiałością i miłością.
Myślisz, że akceptacja siebie jest ważna?
Jest kluczowa. W przykazaniach czytamy, że mamy kochać bliźniego jak siebie samego (por. Mk 12,31). Jeżeli siebie nie akceptujesz i nie kochasz, nie jesteś w stanie pokochać i zaakceptować drugiego człowieka. Ale to nie wszystko. Nie akceptując siebie nie możesz się stawać się lepsza, nie możesz pójść dalej i rozwinąć skrzydeł. Cały czas pozostajesz na etapie poczwarki, mimo, że powinnaś już dawno temu stać się motylem. Jako nastolatka nie dostrzegałam sensu w swoim życiu. Wszystko było niestałe i pokręcone – ciągle zmiany chłopaków i emocjonalna niestałość. Teraz ten sens życia odkrywam, a to wielka różnica.
Gdzie go znajdujesz?
To Jezus mi go pokazuje. Możemy szukać sensu w różnych relacjach i aktywnościach, ale to wszystko ostatecznie przemija. Chcemy być kochani i czasami jesteśmy w stanie zrobić dla tego wszystko, nawet najgorsze rzeczy, tylko i aż po to, aby być zaakceptowanym. W każdym z nas jest to pragnienie, więc jeżeli Jezus tego nie zapełnia, to szukamy jakiś innych toksycznych „zapełniaczy”.
Jak myślisz – po co my żyjemy?
Słowo Boże mówi, że żyjemy dla Boga i umieramy dla Boga. Ale to jest najogólniejsze stwierdzenie. Najważniejsze, żeby każdy odkrył dla siebie tą odpowiedź. Jeden może żyć dla Boga, bo jest lekarzem, inny misjonarzem, a jeszcze inny służąc Bogu swoim śpiewem. Bóg nie ma fabryki, w której produkuje ludzi, odciskając ich z wcześniej przygotowanych szablonów. Nie jesteś produktem masowej produkcji, ale cennym dziełem artysty.
Wszyscy, i ludzie wierzący i niewierzący, zadajemy sobie pytania kim jesteśmy dokąd zmierzamy i po co. Myślę, że każdy powinien spróbować znaleźć na nie odpowiedź. A jeśli już mu się uda, powinien zebrać się na odwagę i za nią pójść.
Zdjęcia: Jagoda Dziamska
Miejsce: Zielona Weranda