Pamiętaj, żeby mieć radość
Z Sarą Kukier, projektantką mody oraz współtwórczynią platformy Steeped i marki Robe, spotykamy się w ciepłe, czerwcowe popołudnie w kawiarni Fawory na warszawskim Żoliborzu. Pomimo natłoku spraw związanych z instalacją modową jej kolekcji dyplomowej, udaje nam się spotkać. Rozmowa z Sarą mocno mnie zaskoczyła i wlała we mnie wiarę, że nasze cele i marzenia są naprawdę do zrealizowania. Trzeba tylko konkretnie wiedzieć, czego się chce. Skąd bierze odwagę w realizowaniu swoich pomysłów? Jak udało jej się zaakceptować siebie i swoje ciało oraz jak odkryła swoją drogę? To tylko, niektóre pytania, które jej zadałam…
Twoja kolekcja dyplomowa była nietypowa. Została wyróżniona przez Vouge’a. Jak wyglądał jej proces twórczy?
Tak naprawdę od samego początku, było mnóstwo wyzwań. Czułam, że chcę pierwszy raz wprost przez modę opowiedzieć o Jezusie. Problemem był brak odniesień, bardzo mało sztuki, która mówi w ciekawy sposób o Bogu. Były tylko małe kąski. To było trudne, że zaczynasz i już na samym początku reaserchu masz bardzo mało.
Temat, który sobie wybrałam był na mojej uczelni czymś totalnie nowym. Na początku nie spotkał się z pozytywnym odbiorem, bo dotychczas nie było tam przestrzeni na mówienie o duchowości, o Jezusie. Kiedy powiedziałam tutorowi, że chcę mówić o Jezusie, on mnie od tego odciągał i namawiał, żebym mówiła ogólnie o duchowości.
Naprawdę nie miałam pojęcia, jak to zrobić, bo nie chciałam, żeby z tego powstały jakieś świąteczne szaty, tak jakbym szyła dla księży, tylko chciałam, żeby wyszła z tego moda, coś cool. Nawet mój tutor powiedział, że dla niego moda i religia nie mają nic wspólnego, więc był pełen obaw. Ostatecznie podjęłam to ryzyko. Stwierdziłam, że jak mam siedzieć nad czymś półtorej roku, to to musi mnie pasjonować.
Podziwiam Cię za odwagę.
Pomyśl sama, jak przedstawiłabyś Boga, ale artystycznie i nie tymi znakami, które znasz z otoczenia. To było bardzo trudne, bo od razu przychodzą do głowy jakieś gołębiki, ogniki, krzyżyki, takie symbole obeznane od pokoleń.
Zainspirowała mnie piosenka Steffany Frizzel, która śpiewa: He is like wind, rain, fire and oil. Rozwinęłam sobie, co to znaczy, że on jest jak wiatr, deszcz, ogień czy olej. Zgłębiałam to i zaczęłam przedstawiać to w formie grafik, następnie naniosłam to techniką sitodruku na tkaniny. Proces dojścia do formy i treści printów trwał naprawdę długo i myślałam, że na nim utknę. Finalnie jednak okazał się być kluczowym punktem przekazu.
A jak patrzysz na inne projekty, których się podejmujesz? Dlaczego angażujesz się w Steeped i Robe?
Kiedyś od razu bym Ci odpowiedziała: „bo Bóg”, ale ostatnio pomyślałam, że przecież jestem osobą twórczą. To jest dla mnie naturalne, że wyrażam siebie. Zauważyłam, że dla mnie ważniejszym niż mówić przez sztukę o Bogu jest to, żeby być autentyczną i mówić serio o tym, co mam w sobie. Moje doświadczenie Boga powoduje, że o tym mówię.
Nie dlatego, że mam poczucie obowiązku, czy że powinnam. I też nie dlatego, że tylko do tego jestem stworzona. Wiem, że mogłabym mówić np. o naturze i to też będzie uwielbiało Boga. Nie jestem do końca życia związana z tym, żeby mówić wprost o Bogu w sposób ewangelizacyjny. Jestem artystą, a nie zamkniętym artystą chrześcijańskim. To, że mam w sobie Boga nie zamyka mnie na to, co jest w świecie.
Widzę to i za to mam do Was, do Ciebie mega szacunek.
Jak odkryłaś, że chcesz się rozwijać w tym, w czym rozwijasz się dzisiaj?
To przychodziło stopniowo. Śpiewałam jako dziecko, miałam wtedy zawzięcie, ale przegrywałam wszystkie konkursy wokalne. Moim marzeniem było śpiewać piosenki jazzowe, ale myślałam, że jestem do tego za słaba. Wyjechałam do liceum plastycznego, do którego dotarłam po potyczkach, bo najpierw poszłam na mat-fiz. Kiedy bardziej skupiłam się na swoich zainteresowaniach pomyślałam, że przecież mam jeszcze wokal. Naprawdę go lubiłam i czułam, że to jest jakiś nierozwinięty talent. Zaczęłam szukać nauczyciela. Trafiłam na ukochaną Adę. To ona zachęciła mnie to tego, żebyśmy pracowały na piosenkach, które serio chcę śpiewać. Okazało się, że mam szeroką skalę głosu, co było dla mnie bardzo dużym zdziwieniem. To było przełomowe.
W tym czasie byłam w plastyku. Był okres, w którym doświadczyłam Jezusa jako żywą Osobę, z którą można mieć relację. Poznanie Go zmieniło moje życie i jestem za to do głębi wdzięczna, ale stało się to w specyficznym środowisku, w którym uczono, że kobiety nie powinny się malować i powinny się skromnie ubierać.
Wpłynęło to jakoś na Ciebie?
Chciałam być bardzo poprawna, a byłam na etapie, kiedy miałam bardzo dużo kompleksów, więc niemalowanie się to był dla mnie hardcore. Pamiętam, że jechałam niepomalowana autobusem i tylko ukrywałam twarz, bo wydawało mi się, że wszyscy widzą, jaka jestem brzydka. Każdy ma swój etap, ale to było dziwne, żeby narzucać ludziom, co wolno, a czego nie. Wydawało mi się, że moją próżnością jest to, że zwracam uwagę na ubiór, że mnie to interesuje. Próbowałam się grzecznie ubierać w jakieś sweterki, ale nie czułam się w tym dobrze.
Jak wybierałam studia, Bóg mi pokazał, że mam iść na modę. To dopiero absurd – to, co uwierzyłam, że jest moją próżnością było moim powołaniem.
Czym są dla Ciebie marzenia?
Chyba nie jestem marzycielką, a napewno nie taką jak mój mąż. Ja mam bardziej tak, że jak coś chcę to kreuję plany i po prostu to robię.
Mam marzenia, które traktuję poważnie jako swoje misje. Zastanawiam się, w jaki sposób chcę do nich dojść. Nie oczekuję, że same mają się spełnić, tylko faktycznie biorę za nie odpowiedzialność.
Jesteś w stanie powiedzieć, co zyskujesz posiadając marzenia?
Dzięki marzeniom wiem, co robię. Umiem lepiej ustalić priorytety, bardziej się skupić. Wiem, co mam w sercu i czemu chcę poświęcić czas. W co chcę zainwestować i z jakimi ludźmi chcę się spotykać i działać. To jakie masz marzenia i co gra ci w sercu, trochę ci pokazuje, kim jesteś i co niesiesz w świat. Są takim kierunkowskazem, w co się angażować.
Wspomniałaś, że miałaś kompleksy dotyczące wyglądu i pewności siebie w kontekście pójścia na modę. Jak sobie z nimi poradziłaś?
W temacie wyglądu dalej mam kompleksy, ale one już mną nie władają. Przez prawie osiem lat, w tym dwa lata na terapii zmagałam się z bulimią.
Jak sobie z tym poradziłaś?
Myślę, że doszłam do takiego punktu, gdzie wiedziałam, że już dalej sobie nie poradzę. Wtedy zwróciłam się o pomoc. Poszłam na terapię. Moja praca zaczęła się od tego, że zaczęłam mówić na głos o tym co mam w środku i co się ze mną dzieje.
Zaczęłam mówić Kacprowi o napadach. Potem zwróciłam się o pomoc do mojej siostry, a ona podała mi kontakt do specjalisty. Pierwszym krokiem do uwolnienia jest to, że zaczynasz mówić na głos. Nie tłumisz tego całego wstydu i ciężaru w sobie.
W jaki sposób Kacper Ci pomógł?
Chciałabym powiedzieć, że jako “silna kobieta” sama siebie pokochałam, ale tak do końca nie było. Przebywanie z nim dało mi dużo dystansu. Przykładowo – nienawidziłam swojego nosa, bo oprócz specyficznego kształtu miał jeszcze wągry, a Kacper uważał, że mój nos jest słodki. Jego spojrzenie było pomocne. Pozwalało mi odetchnąć i oderwać się od swojego postrzegania. Nie był to główny czynnik, na którym zbudowałam swoje poczucie wartości, ale był częścią procesu.
Jeżeli chodzi o samą bulimię, to był to złożony proces, więc ciężko go opisać w skrócie. Tak naprawdę, mimo, że nie zmagam się już z zaburzeniami odżywiania, to proces nadal trwa.
Miałam bardzo dobrą terapeutkę, wsparcie Kacpra – wtedy jeszcze jako świeżego w moim świecie chłopaka, rodziny oraz przyjaciół. Wierzę też, że w tej chorobie doświadczyłam Bożego uzdrowienia.
A co do kompleksów, to napewno bardzo pomógł mi proces poznawania siebie i bycia ze sobą i swoim ciałem. To, że zaczęłam do niego mówić na głos, stawać ze swoim ciałem przed lustrem. Nie duszenie się w swoim wstydzie, tylko patrzenie na każdą z części ciała. Mówienie do nich, że je kocham.
A jak pojawiła się pewność w tworzeniu?
Już jako dziecko zgniatałam i wyrzucałam swoje prace. Zawsze traktowałam siebie z takim brakiem szacunku.
W liceum plastycznym w Szczecinie miałam wspaniałego nauczyciela, pana Szymańskiego. On tak spokojnie do mnie podszedł i nauczył mnie patrzenia na własne prace. Pokazał mi, co jest w nich dobre, a nad czym warto popracować.
Potem, jak wyjechałam na dwa lata do plastyka w Poznaniu, wysłali mnie na przegląd rysunku, który odbywał się właśnie w Szczecinie (w moim poprzednim liceum). Wystawiłam tam swoje super dopracowane prace i zapytałam pana Szymańskiego, którego spotkałam, co o nich myśli. On tak spojrzał i powiedział – Sara pamiętaj, żeby mieć radość z tworzenia. Jak będziesz miała z tego radość, to efekty będą Cię zaskakiwać za każdym razem.
Nie do końca to wtedy zrozumiałam, ale on mi pokazał, że moje prace są takie wyrysowane, dopracowane. Oczywiście były dobre, ale on widział w nich to moje napięcie. Tę ambicję i brak luzu.
Uwalnianie się w twórczości to był i jest dla mnie proces. Pokazywanie swoich prac, dzielenie się swoim przekazem. Niedoprecyzowywanie na amen, tylko wypuszczanie mimo wszystko.
Faktycznie zaczęło Ci się udawać, wypuszczać takie nieidealne materiały?
Moja pierwsza piosenka „Zaszczyt” została zmiksowana przez Kacpra na głośnikach z mojej pierwszej komunii świętej. Naszą pierwszą płytę wydaliśmy mając pięćset złotych. To też jest proces, kiedy odklejasz się od siebie i rozumiesz, że coś jest ważniejsze, niż tylko to, co ty myślisz o sobie. Wtedy miałam przekonanie, że te teksty i pieśni, które mamy już od lat, powinniśmy wypuścić. Wzięłam to jako priorytet i trochę przeszłam ponad sobą.
Jakbyś miała pomóc młodemu człowiekowi, który ma w sobie pasję, ale równocześnie strach przed działaniem, to co byś mu powiedziała?
Na pewno, że porównywanie się jest niszczące i nikomu nic dobrego nie dało. Po drugie, że radość z tego, co robisz jest kluczowa. Po trzecie nie wszystko musi być publiczne. Nie wszystko, co robisz musi być na Instagramie i musi się nadawać pod publikację. Po czwarte – może warto się podzielić swoją twórczością ze znajomym? Czymś, co jest jeszcze niedopracowane i przebić tę strefę komfortu. Jak zaczynamy mówić ludziom o czym marzymy, co nas pociąga, to w naturalny sposób to się zaczyna dziać. Wierzę, że za tym stoi Duch Święty.
Piątym punktem byłoby – sprecyzuj czego ci potrzeba, żeby wyruszyć. Mój mąż, jak zaczynaliśmy działać ze Steeped, sporo narzekał. To, że nie mamy mikrofonu, to że głośników, bo serio nic nie mieliśmy. Powiedziałam mu, żeby przestał narzekać, a powiedział, czego konkretnie nam potrzeba, żeby działać.
Co było potrzebne?
Powiedział, że potrzebujemy głośników, za dwa tysiące i mikrofonu za półtorej tysiąca. Dla nas to były abstrakcyjne pieniądze w tamtym momencie. Nikt nas nie znał. Jadąc samochodem, zaczęliśmy się mimo wszystko modlić o konkret – o trzy i pół tysiąca złotych. Dojechaliśmy na miejsce i wieczorem napisała do mnie kobieta, że widziała nas na jakimś obozie i że od dłuższego czasu ma poczucie, żeby nas pobłogosławić. Poprosiła o numer konta. Ile wpłynęło na to konto? Trzy i pół tysiąca. Mój mózg eksplodował w tamtym momencie. A to był dopiero początek, takich historii mamy z Kacprem sporo.
Mówię o tym, ponieważ bardzo łatwo jest nam utknąć w takim punkcie, gdzie widzimy ilu rzeczy nie mamy. Ale zamiast się na tym zatrzymywać, sprecyzujmy czego faktycznie potrzebujemy, a Bóg się o to zatroszczy. Obiecuję.
Link profilu Sary >>>
Link do Steeped >>>
Zdjęcia: Emilia Bąk
Miejsce: Kawiarnia Fawory
Jeśli uważasz ten wywiad za wartościowy, podziel się nim ze znajomymi, przyjaciółmi, rodziną! Te osoby na pewno zyskają, a mi będzie przemiło!
Przygotowałam też dla Ciebie prezent – ebooka z ćwiczeniami, dzięki któremu wkroczysz na ścieżkę życia Twoich marzeń. Możesz go pobrać wypełniając poniższy formularz lub wchodząc tutaj po więcej informacji.
Natomiast, jeśli chcesz zobaczyć z kim jeszcze przeprowadziłam wywiady zajrzyj tutaj.
Zapraszam Cię również na moje media społecznościowe, gdzie znajdziesz codzienną dawkę inspiracji i motywacji.